Kocham Murakamiego.
Yyyy... No fakt, to mogło źle zabrzmieć. Nie jestem w końcu gejem, nie? No dobrze. Pozwólcie, że zacznę od początku.
Kocham styl pisania Murakamiego.
No, tak już lepiej. Ok, można kontynuować.
Facet pisze tak, jakby to wszystko działo się naprawdę. Jakby patrzył z perspektywy czasu na wydarzenia, analizował je, albo raczej - opisywał. Jego styl jest spokojny, nieśpieszny, a jednocześnie analityczny i w tym samym czasie - pełen emocji. Negatywnych, pozytywnych i charakterystycznych dla niego "emocji neutralnych". Nie pytajcie, co przez to rozumiem, bo nie rozumiem tego; to trzeba po prostu samemu przeżyć. W każdym razie, jako że zaczęła się ta pora roku, w której wpadam w swego rodzaju melancholię, postanowiłem sięgnąć na półkę z książkami, gdzieś pomiędzy "Hiperprzestrzenią" Michio Kaku i "Podstawami elektrotechniki dla ułomów" a różnymi mangami w stylu GTO i przeczytać jeszcze raz tą książkę, która pozwoliła wyrwać mi się rok temu z emocjonalnego, nie ukrywajmy, dołka. I choć pamiętałem mniej więcej fabułę, dzieło Murakamiego znów dotknęło mnie gdzieś tam w środku.
Jest Japonia. Czas buntu studentów, dzieci kwiatów, Beatlesów... Ale to nie ma znaczenia. Bohater jest oderwany od tych wszystkich wydarzeń i przeżywa swoje własne zmartwienia, stara się wejść w dorosłość. Właśnie rozpoczął studia w Tokio, nie na Todaju ani żadnej innej prestiżowej uczelni, ale na pomniejszym uniwersytecie, jakich wiele w Japonii i na świecie. Próbuje odnaleźć siebie w samym sobie, ale też w innych ludziach, przeżywa miłości, tragedie, swoje i innych. Stara się pogodzić śmierć i radość, które go otaczają. Cóż... Nie wiem, jak to inaczej określić. W każdym razie, jak już wspomniałem, charakterystyczny styl pisania Murakamiego wynosi zwykłe zmartwienia zwykłego nastolatka, czy też raczej "młodego dorosłego" do rangi przemyśleń egzystencjonalnych, pozostając jednocześnie na poziomie zwykłego, szarego, zagubionego w rzeczywistości człowieka.
Ech... Pogubiłem się w tym wszystkim. Pewnie Ty, który to czytasz, jesteś tak samo pogubiony/pogubiona jak ja. Więc powiem to, co chcę powiedzieć przez te wszystkie dziwne słowa i wywody: ta książka jest dla mnie czymś więcej niż książką. To rodzaj ucieczki od rzeczywistości, papierowego terapeuty, w którym mogę odnaleźć siebie i jestem pewien, że Ty też możesz. 50 zł to dużo, naprawdę, ale zaprawdę, powiadam wam - to będzie najlepiej zainwestowana kasa w waszym życiu. Ta książka się nie starzeje, nie przedawnia i może pomóc, kiedy sądzisz, że już nic nie może Cię uratować.
Ocena: 10/10
Nie czytałam aż tak dużo książek Murakamiego, chociaż również uwielbiam jego styl pisania. Norwegian Wood była akurat moją pierwszą, lecz osobiście wolę "Koniec Świata i Hard Boiled Wonderland" oraz "Kafka nad morzem". W tej drugiej zauroczyła mnie postać pana Oshima. Serdecznie polecam, jeśli jeszcze nie przeczytałeś. Swoją drogą, jak... około rok temu byłam w empiku dostrzegłam "Dzieci ze schowka" autorstwa Ryu Murakami. Z racji, że akurat miałam trochę pieniędzy na zbyciu, bez zastanowienia ją kupiłam. Pozycja wręcz obowiązkowa. Nie mogłam się otrząsnąć po przeczytaniu tej książki. Na początku powiedziałam sobie, że już nigdy więcej po nią nie sięgnę, ale wiadomo jak to bywa z biegiem czasu. Teraz nie mogę się doczekać, kiedy w końcu zorganizuję sobie chwilkę, żeby jeszcze raz przeżyć tą historię ;33 Jeśli już poruszamy taki temat, uwielbiam też Natsuo Kirino. "Groteska" to chyba moja ulubiona książka. Pozdrawiam ; ))
OdpowiedzUsuńNie czytałem właśnie "Końca świata..." i "Kafki nad morzem", ale pieniądze się już powoli odkładają. Tak samo nie miałem przyjemności czytać Natsuo Kirino, ale za to przeczytałem jakiś rok temu "Dzieci ze schowka". Powód był prozaiczny - nauczyciel japońskiego tą książkę posiadał, a zabrałem mu chyba wszystkie książki Murakamiego. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest przynajmniej dwójka japońskich pisarzy z takim nazwiskiem ;) Faktycznie, "Dzieci..." były niesamowite, a datura po dziś dzień śni mi się czasem.
OdpowiedzUsuń