czwartek, 19 kwietnia 2012

Kafka nad morzem

W kooooooońcu założyłem kartę w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej we Wrocławiu. Zabierałem się do tego od bardzo dawna (w zasadzie od momentu, gdy pół roku temu przyjechałem studiować). Nie wiedziałem dokładnie, co chciałem wypożyczyć, więc przechadzałem się między półkami to tu, to tam, aż w końcu znalazłem Murakamiego. No i oczywiście skusiłem się na niego.

Wybrałem akurat "Kafkę nad morzem", ponieważ znajomi mówili, że to jego najlepsza książka. Teraz, świeżo po jej przeczytaniu, nadal nie wiem, czy jest najlepsza. Ale na pewno ma w sobie ogromną moc charakterystyczną dla japońskiego pisarza.

"Kafka..." jest opowieścią o dwóch, pozornie nie związanych ze sobą ludziach. Piętnastoletnim Kafce Tamurze oraz o dziwnym, aczkolwiek sympatycznym panie Nakata. Pierwszy z nich to chłopak, który uciekł z domu od ojca. Tylko od ojca, gdyż matka zostawiła go dawno temu, a że (jak to zwykle z bohaterami Murakamiego bywa) był chłopcem niezbyt towarzyskim, nie miał bliskich przyjaciół. Od dawna planował swoją ucieczkę i właśnie w dzień piętnastych urodzin wyjechał z rodzinnego Tokio. Z kolei pan Nakata to sympatyczny staruszek, który, jak się sam o sobie wyraża, "nie jest zbyt rozgarnięty" i żyje z renty inwalidzkiej otrzymywanej od Pana Burmistrza Tokio. Pan Nakata potrafi również rozmawiać z Kotami. Dzięki temu zajmuje się szukaniem zaginionych kotów. Poza tym w powieści pojawia się wiele charakterystycznych bohaterów pobocznych, takich jak kotka Mimi albo kierowca ciężarówki Hoshino, ale również Johnny Walker oraz pułkownik Sanders (ten z logo KFC).

Historie pana Nakaty i Kafki są zupełnie oddzielne - rozdziały o staruszku przeplatają się z rozdziałami o chłopaku i wydają się być napisane zupełnie innym stylem. Gdy Murakami pisze o Tamurze, przychodzi na myśl "Norwegian Wood"; tak jak tam, ukazywany jest nam kryzys tożsamości oraz ból dojrzewania. Z kolei historia pana Nakaty napisana jest prostym językiem, tak prostym, jak życie bohatera. Wydaje się też być bardziej... Sympatyczna.

Sama książka bardzo mocno wpływa na czytelnika. Wsiąka on po prostu w powieść i czyta dalej, ciekaw, co zrobi Kafka, co pan Nakata usłyszy od kotów i czekając, aż w końcu losy tych dwojga się splotą. Zabiera ona w podróż po Japonii w czasie wojny i długo po wojnie, a jednocześnie nie tam. Bardzo ciężko to opisać i dlatego... Sami sprawdźcie.

Ocena: 10/10


Ps. Polecam czytać książkę w ogródku japońskim - niepowtarzalny klimat. :)


czwartek, 9 lutego 2012

The Next Big Thing

The Next Big Thing jest przygodówką. Niby to gatunek wymierający, ale... Właśnie, ale. Choć pojawia się mało gier tego typu, duża ich część trzyma wysoki poziom. Nie inaczej jest z tą grą.

Akcja zaczyna się po wręczeniu nagród dla najlepszego potwora. (Parę słów wyjaśnienia: w świecie gry potwory żyją wśród ludzi i są gwiazdami horrorów.) Dwójka nieprzepadających za sobą dziennikarzy - Murray, były dziennikarz sportowy oraz Liz, lekko niezrównoważona psychicznie kobieta z bogatego domu, wpadają na trop większej tajemnicy. Otóż okazuje się, że właściciel największej wytwórni horrorów...

Nienienie, nie będę zdradzał fabuły, gdyż odkrywanie jej sprawia zbyt dużo przyjemności. Tak samo, jak poznawanie coraz dokładniej zwariowanego duetu bohaterów. A końcówka naprawdę chwyta za serce.

Gra obfituje w gagi, nawiązania do różnych gier i filmów, szalone postacie, pomysły... Choć zagadki nie są zbyt ciężkie, niektóre mogą, w związku ze swoją abstrakcyjnością, narobić trochę kłopotu. Na szczęście system podpowiedzi działa idealnie - zawsze można się dowiedzieć, co w danym momencie należy zrobić (choć nie zawsze jest to podane bezpośrednio - ot, parę słów oraz obrazek przedmiotu/miejsca). Nie ma również tzw. "polowania na piksele" - można podświetlić wszystkie interaktywne miejsca lokacji.

Grafika jest przecudowna! Stylistyka komiksu naprawdę pasuje do tej zwariowanej gry. Nie można mieć zastrzeżeń również do dubbingu. Na szczęście spolszczenie jest kinowe, więc nie trzeba się męczyć ze sztucznością polskich aktorów, a osoby nie rozumiejące angielskiego i tak zrozumieją, o co chodzi.

Bardzo fajny odstresowywacz, przy którym można się nie raz uśmiechnąć. Według mnie:

Ocena: 8/10


sobota, 7 stycznia 2012

Haruki Murakami - O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu

Ta książka Harukiego Murakami nie jest powieścią ani zbiorem opowiadań. To swoisty pamiętnik autora, jak on sam pisze - wspomnienia obracające się wokół biegania. Czemu właśnie biegania? Otóż pan Murakami jest zatwardziałym biegaczem. W momencie wydania książki, a było to bodajże w 2007 roku, biegał na długich dystansach już 25 lat. Kawał czasu, niewyobrażalny dla osoby takiej jak ja - kogoś, kto nie ma ukończonej nawet magicznej bariery 20 lat. Autor mówi o tym, że przez dłuższy czas chciał zabrać się za napisanie tej książki i to faktycznie widać. Dzięki temu niby-pamiętnikowi możemy zajrzeć w duszę jednego z najlepszych współczesnych pisarzy japońskich i dowiedzieć się między innymi, co jest dla niego ważne, czym zajmuje się co dnia, jaką ma osobowość, co robił przed tym, jak został pisarzem i skąd w ogóle przyszedł mu do głowy pomysł na to, by zostać powieściopisarzem.
Styl Murakamiego oczywiście jest obecny - pomimo tego, że "O czym mówię..." nie jest powieścią, nadal można w uważnym, lecz naturalnym doborze słów autora wyczuć charakterystyczny dla niego "przepełniony emocjami" spokój. Jako że jest to swego rodzaju pamiętnik, wyłapać można, czasem powiedziane wprost, czasem między wierszami, różne rady i przemyślenia, w większości trafne. Widać, że Murakami ma już swoje lata i obok poprawienia stylu, nabrał już nieco życiowej mądrości.
Książkę polecić można przede wszystkim osobom, które znają i kochają Harukiego Murakami, jednak myślę, że nie tylko one będą czytały z przyjemnością wspomnienia biegającego pisarza. Jak dla mnie - jest to idealna książka na wyciszenie, zatrzymanie się w pędzącym świecie i pomyślenie nad paroma sprawami.

Ocena: 9+/10


piątek, 6 stycznia 2012

Fate/stay night

Dużo, dużo słyszałem o Fate/stay night. Genialne anime, wspaniałe, etc. Zabrałem się za tą serię więc z przeświadczeniem, że doznam duchowego oczyszczenia, moje oczy wypłyną z radości, a ja sam nigdy nie będę chciał nic więcej robić, niż oglądać tą serię w kółko.
Być może właśnie opinie, które słyszałem o Fate sprawiły, że odebrałem je inaczej, niż powinienem. Na początku, gdzieś do 7 odcinka, wcale nie chciało mi się wracać do kompa i odpalać kolejnych odcinków. Fabuła - średnia, muzyka (opening i ending) strasznie mi się nie podobała... Postacie też płytkie; co oni w tym wszystkim widzą? No ale w końcu, po dłuższej przerwie, wziąłem się za siebie i skończyłem oglądanie.
I co? Fabuła nadal pozostała średnia, muzyka wciąż była nieprzyjemna dla mojego ucha... Ale zacząłem chłonąć serię odcinek po odcinku, a gdy doszedłem w końcu do 23, przedostatniego, pomyślałem: to już?
Pomimo swych wad, Fate/stay night wciąga. Chce się nie tyle śledzić fabułę, ile poczynania bohaterów, ponieważ zaczyna się czuć do nich sympatię. I to jest dla mnie siła tego tytułu.

Ocena: 8/10



piątek, 16 grudnia 2011

Batman: Arkham City

Kolejna z wielce wyczekiwanych przeze mnie gier. Skyrim spełnił moje oczekiwania w 140 procentach, MW3 było wyśmienite, najnowszy asasyn - no, średniawo-dobry, a Batman?

Cóż, trudna sprawa. Z jednej strony - jest fajnie. Zamiast wyspy zakładu Arkham mamy całą dzielnicę Gotham City przekształconą w więzienie. Jest ona podzielona na mniejsze fragmenty władane przez superzbirów: Two-Face'a, Pingwina, Riddlera i oczywiście znanego i kochanego Jokera. Który, nawiasem mówiąc, nie czuje się za dobrze. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Bruce Wayne jest zły. Bardzo mu się nie podoba idea oddzielenia całej dzielnicy miasta murem i po raz pierwszy w historii Gotham on i jego pieniądze angażują się w kampanię polityczną - przeciw dziwnemu doktorkowi Strange'owi, burmistrzowi Sharpowi (tak, tak, naczelnik zwyciężył w wyborach na burmistrza przypisując sobie zasługi Batmana) i całej koncepcji Arkham City. Władzom miasta bardzo się to nie podoba i multimiliarder i playboy ląduje w Arkham, ku uciesze więźniów. Więźniów, którzy nie są świadomi, że właśnie stali się kurami w otoczonym 10-metrowym murem kurniku, do którego wrzucono lisa...

Fabuła jest bardzo dobra. Nawiązuje do poprzedniej części, ale także stanowi oddzielną całość, tak więc nie jest konieczne zapoznanie się z Arkham Asylum. Jednak zdaje mi się, szczególnie pod koniec, że scenarzyści poszli ciutkę za daleko. W poprzedniej części przygód Mrocznego Rycerza historia stanowiła tak jakby oddzielną całość, jednak wpisywała się w uniwersum Batmana. A tym razem nie ma mowy, ze względu na zakończenie, żeby tak było. Ja po prostu krzyknąłem WHAT THE FUCK?!? i ze złością wyłączyłem pojawiające się już napisy końcowe.

Właśnie chyba dzięki temu odkryłem kolejny problem najnowszej gry z Gackiem. Nie chce mi się do niej wracać. Choć po przejściu głównej linii fabularnej w menu widniało żałosne 40parę procent, nie chciało mi się już łazić po tym heretyckim Arkham City, które próbuje mi wmówić, że... No właśnie.

Cóż, a poza tym... To bardzo dobra gra, ale także strasznie wtórna. Sytuacji nie ratuje też fakt dodania paru nowych trików i gadżetów - po prostu po jednokrotnym przejściu fabuły nie ma to sensu. A szkoda.

Ocena: 8/10



Assassin's Creed Revelations

1. Jest, jest w końcu jest! Nowy Assassin's Creed!
2. Uuuooo, jest rozmach. I ona na prawdę umarła... Cholera.
3. No, rozpoczęcie fabuły wyśmienite, oby tak dalej.
4. O kurde, Konstatynopol! Zarąbiście wygląda.
5. Altair! Ale jakiś niemrawy.
6. No ok, ok, fajnie. Ale wprowadzenie tak długo trwa? Przesada. Choć te nowe gadżety są całkiem fajne.
7. O, super, nie trzeba już czekać, żeby uwolnić kolejne dzielnice miasta. I znowu tyle rzeczy do kupienia!
8. Fuck, znowu Altair... Męczą mnie te przerywniki.
9. Fajnie się biega, ale... Chciałbym już zrobić coś takiego znaczącego.
10. Eche, eche... Kiedy się w końcu skończy to wprowadzenie?
11. WTF, TO JUŻ KONIEC!?!

I tak mniej więcej wyglądała moja przygoda z Revelations. Gra się fajnie, nie ukrywam, ale chyba wszystko, co dało się wycisnąć z Ezio zostało pokazane w Brotherhoodzie. Fabuła nie porywa, choć nie jest zła. Miasto oczywiście zachwyca, ale wydaje mi się, że Rzym był większy, a już na pewno bardziej zróżnicowany. Z bohaterami trudno się związać emocjonalnie i nawet gdy xxx ginie, chce się to po prostu przeklikać. Panowie z Ubi, chcemy czegoś nowego!

Ocena: 7+/10



Haruki Murakami - Po zmierzchu

Kolejna książka mister Murakamiego. Kolejne arcydzieło. Cholera, czy on napisał w ogóle jakąś złą książkę?

Fabuła jest... dziwna. Oto mamy dziewczynę, siedzącą po zmierzchu w całodobowej restauracji-barze, czytającą książkę. Do tego samego baru wchodzi student, który w przerwie prób swojego zespołu chce coś przekąsić. Rozpoznaje dziewczynę, przysiada się do niej i próbuje nawiązać rozmowę. Może nie tyle co rozmowę, ile chce po prostu powiedzieć, co mu w duszy gra. Okazuje się, że ta dwójka spotkała się przed laty na podwójnej randce, która jednak nie wypaliła i o której oboje prawie zapomnieli. Później chłopak wraca na próby, a dziewczyna do lektury. W pewnym momencie do dziewczyny podchodzi właścicielka love hotelu i prosi ją o przysługę. A to tylko początek pierwszej linii fabularnej...

Druga mówi o... Nie napiszę. Trzeba samemu to przeczytać.

Znów charakterystyczny styl pisania Murakamiego sprawia, że książka, choć w pewnej części fantastyczna, lub, jakby chciały moje polonistki, metaforyczna, jest przerażająco i wspaniale realna. Spokojna, a jednocześnie pełna wszelkich emocji. Stawiam lot do Japonii temu, kto nie wzruszył się na końcu, na ostatnich stronach. A przecież to jest historia tylko jednej, spokojnej nocy! Nie ma wybuchów, nie ma strzelanin, pościgów, żadnego love story, nikt się nawet z nikim nie całuje... A jednak ta niewinna książka ma w sobie jakąś magię. Magię spokoju i emocji.


Polecam każdemu, naprawdę każdemu. Nie jest to długie dzieło, ledwie na parę godzin czytania, a potrafi odmienić człowieka tak, że nawet tego nie zauważy.

Ocena: 10/10