piątek, 16 grudnia 2011

Batman: Arkham City

Kolejna z wielce wyczekiwanych przeze mnie gier. Skyrim spełnił moje oczekiwania w 140 procentach, MW3 było wyśmienite, najnowszy asasyn - no, średniawo-dobry, a Batman?

Cóż, trudna sprawa. Z jednej strony - jest fajnie. Zamiast wyspy zakładu Arkham mamy całą dzielnicę Gotham City przekształconą w więzienie. Jest ona podzielona na mniejsze fragmenty władane przez superzbirów: Two-Face'a, Pingwina, Riddlera i oczywiście znanego i kochanego Jokera. Który, nawiasem mówiąc, nie czuje się za dobrze. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Bruce Wayne jest zły. Bardzo mu się nie podoba idea oddzielenia całej dzielnicy miasta murem i po raz pierwszy w historii Gotham on i jego pieniądze angażują się w kampanię polityczną - przeciw dziwnemu doktorkowi Strange'owi, burmistrzowi Sharpowi (tak, tak, naczelnik zwyciężył w wyborach na burmistrza przypisując sobie zasługi Batmana) i całej koncepcji Arkham City. Władzom miasta bardzo się to nie podoba i multimiliarder i playboy ląduje w Arkham, ku uciesze więźniów. Więźniów, którzy nie są świadomi, że właśnie stali się kurami w otoczonym 10-metrowym murem kurniku, do którego wrzucono lisa...

Fabuła jest bardzo dobra. Nawiązuje do poprzedniej części, ale także stanowi oddzielną całość, tak więc nie jest konieczne zapoznanie się z Arkham Asylum. Jednak zdaje mi się, szczególnie pod koniec, że scenarzyści poszli ciutkę za daleko. W poprzedniej części przygód Mrocznego Rycerza historia stanowiła tak jakby oddzielną całość, jednak wpisywała się w uniwersum Batmana. A tym razem nie ma mowy, ze względu na zakończenie, żeby tak było. Ja po prostu krzyknąłem WHAT THE FUCK?!? i ze złością wyłączyłem pojawiające się już napisy końcowe.

Właśnie chyba dzięki temu odkryłem kolejny problem najnowszej gry z Gackiem. Nie chce mi się do niej wracać. Choć po przejściu głównej linii fabularnej w menu widniało żałosne 40parę procent, nie chciało mi się już łazić po tym heretyckim Arkham City, które próbuje mi wmówić, że... No właśnie.

Cóż, a poza tym... To bardzo dobra gra, ale także strasznie wtórna. Sytuacji nie ratuje też fakt dodania paru nowych trików i gadżetów - po prostu po jednokrotnym przejściu fabuły nie ma to sensu. A szkoda.

Ocena: 8/10



Assassin's Creed Revelations

1. Jest, jest w końcu jest! Nowy Assassin's Creed!
2. Uuuooo, jest rozmach. I ona na prawdę umarła... Cholera.
3. No, rozpoczęcie fabuły wyśmienite, oby tak dalej.
4. O kurde, Konstatynopol! Zarąbiście wygląda.
5. Altair! Ale jakiś niemrawy.
6. No ok, ok, fajnie. Ale wprowadzenie tak długo trwa? Przesada. Choć te nowe gadżety są całkiem fajne.
7. O, super, nie trzeba już czekać, żeby uwolnić kolejne dzielnice miasta. I znowu tyle rzeczy do kupienia!
8. Fuck, znowu Altair... Męczą mnie te przerywniki.
9. Fajnie się biega, ale... Chciałbym już zrobić coś takiego znaczącego.
10. Eche, eche... Kiedy się w końcu skończy to wprowadzenie?
11. WTF, TO JUŻ KONIEC!?!

I tak mniej więcej wyglądała moja przygoda z Revelations. Gra się fajnie, nie ukrywam, ale chyba wszystko, co dało się wycisnąć z Ezio zostało pokazane w Brotherhoodzie. Fabuła nie porywa, choć nie jest zła. Miasto oczywiście zachwyca, ale wydaje mi się, że Rzym był większy, a już na pewno bardziej zróżnicowany. Z bohaterami trudno się związać emocjonalnie i nawet gdy xxx ginie, chce się to po prostu przeklikać. Panowie z Ubi, chcemy czegoś nowego!

Ocena: 7+/10



Haruki Murakami - Po zmierzchu

Kolejna książka mister Murakamiego. Kolejne arcydzieło. Cholera, czy on napisał w ogóle jakąś złą książkę?

Fabuła jest... dziwna. Oto mamy dziewczynę, siedzącą po zmierzchu w całodobowej restauracji-barze, czytającą książkę. Do tego samego baru wchodzi student, który w przerwie prób swojego zespołu chce coś przekąsić. Rozpoznaje dziewczynę, przysiada się do niej i próbuje nawiązać rozmowę. Może nie tyle co rozmowę, ile chce po prostu powiedzieć, co mu w duszy gra. Okazuje się, że ta dwójka spotkała się przed laty na podwójnej randce, która jednak nie wypaliła i o której oboje prawie zapomnieli. Później chłopak wraca na próby, a dziewczyna do lektury. W pewnym momencie do dziewczyny podchodzi właścicielka love hotelu i prosi ją o przysługę. A to tylko początek pierwszej linii fabularnej...

Druga mówi o... Nie napiszę. Trzeba samemu to przeczytać.

Znów charakterystyczny styl pisania Murakamiego sprawia, że książka, choć w pewnej części fantastyczna, lub, jakby chciały moje polonistki, metaforyczna, jest przerażająco i wspaniale realna. Spokojna, a jednocześnie pełna wszelkich emocji. Stawiam lot do Japonii temu, kto nie wzruszył się na końcu, na ostatnich stronach. A przecież to jest historia tylko jednej, spokojnej nocy! Nie ma wybuchów, nie ma strzelanin, pościgów, żadnego love story, nikt się nawet z nikim nie całuje... A jednak ta niewinna książka ma w sobie jakąś magię. Magię spokoju i emocji.


Polecam każdemu, naprawdę każdemu. Nie jest to długie dzieło, ledwie na parę godzin czytania, a potrafi odmienić człowieka tak, że nawet tego nie zauważy.

Ocena: 10/10



Haruki Murakami - Norwegian Wood

Kocham Murakamiego.

Yyyy... No fakt, to mogło źle zabrzmieć. Nie jestem w końcu gejem, nie? No dobrze. Pozwólcie, że zacznę od początku.

Kocham styl pisania Murakamiego.

No, tak już lepiej. Ok, można kontynuować.

Facet pisze tak, jakby to wszystko działo się naprawdę. Jakby patrzył z perspektywy czasu na wydarzenia, analizował je, albo raczej - opisywał. Jego styl jest spokojny, nieśpieszny, a jednocześnie analityczny i w tym samym czasie - pełen emocji. Negatywnych, pozytywnych i charakterystycznych dla niego "emocji neutralnych". Nie pytajcie, co przez to rozumiem, bo nie rozumiem tego; to trzeba po prostu samemu przeżyć. W każdym razie, jako że zaczęła się ta pora roku, w której wpadam w swego rodzaju melancholię, postanowiłem sięgnąć na półkę z książkami, gdzieś pomiędzy "Hiperprzestrzenią" Michio Kaku i "Podstawami elektrotechniki dla ułomów" a różnymi mangami w stylu GTO i przeczytać jeszcze raz tą książkę, która pozwoliła wyrwać mi się rok temu z emocjonalnego, nie ukrywajmy, dołka. I choć pamiętałem mniej więcej fabułę, dzieło Murakamiego znów dotknęło mnie gdzieś tam w środku.

Jest Japonia. Czas buntu studentów, dzieci kwiatów, Beatlesów... Ale to nie ma znaczenia. Bohater jest oderwany od tych wszystkich wydarzeń i przeżywa swoje własne zmartwienia, stara się wejść w dorosłość. Właśnie rozpoczął studia w Tokio, nie na Todaju ani żadnej innej prestiżowej uczelni, ale na pomniejszym uniwersytecie, jakich wiele w Japonii i na świecie. Próbuje odnaleźć siebie w samym sobie, ale też w innych ludziach, przeżywa miłości, tragedie, swoje i innych. Stara się pogodzić śmierć i radość, które go otaczają. Cóż... Nie wiem, jak to inaczej określić. W każdym razie, jak już wspomniałem, charakterystyczny styl pisania Murakamiego wynosi zwykłe zmartwienia zwykłego nastolatka, czy też raczej "młodego dorosłego" do rangi przemyśleń egzystencjonalnych, pozostając jednocześnie na poziomie zwykłego, szarego, zagubionego w rzeczywistości człowieka.

Ech... Pogubiłem się w tym wszystkim. Pewnie Ty, który to czytasz, jesteś tak samo pogubiony/pogubiona jak ja. Więc powiem to, co chcę powiedzieć przez te wszystkie dziwne słowa i wywody: ta książka jest dla mnie czymś więcej niż książką. To rodzaj ucieczki od rzeczywistości, papierowego terapeuty, w którym mogę odnaleźć siebie i jestem pewien, że Ty też możesz. 50 zł to dużo, naprawdę, ale zaprawdę, powiadam wam - to będzie najlepiej zainwestowana kasa w waszym życiu. Ta książka się nie starzeje, nie przedawnia i może pomóc, kiedy sądzisz, że już nic nie może Cię uratować.

Ocena: 10/10