piątek, 25 listopada 2011

The Elder Scrolls V: Skyrim

No i jestem. Ci Nordowie są jacyś dziwni, pewnie przez to, że cały czas mieszkają w tym chłodzie. Owszem, zdarzyło mi się raz czy dwa coś tam ukraść, ale żeby od razu na egzekucję? Ech... Przynajmniej nie jestem sam w tych ostatnich chwilach. Jeden gość to strachajło, drugi gada jakby był jakimś fanatykiem, a trzeci... Śmieszna sprawa, zakneblowali go. Pewnie musiał nieźle pieprzyć trzy po trzy. No nic. Ej, chwila, chwila, fanatyk mówi, że ten zakneblowany to jakiś król czy coś... O kurde, ale mi się towarzystwo trafiło. No cóż, za długo się nim nie pocieszę.

Dotarliśmy, w końcu, już mnie siedzenie bolało od tych wybojów. Nie potrafią w tym kraju zrobić porządnych dróg, jak w moim ojczystym Morrowind? Wypakowują nas z wozów i czytają jakieś listy. Heh, Imperium i te jego formalności. O, jakiś gość ucieka. Sru! Strzała i leży, tak jak myślałem. Nie ma sensu, chłopie uciekać przed nimi, to i tak się nie uda. A tak to przynajmniej śmierć będzie szybka - utną ci łeb i po sprawie. Lista idzie dalej... Okazało się, że faktycznie ten zakneblowany to jakaś szycha. Coś tam gadają... Podobno wziął i zakrzyczał kogoś na śmierć. Prawie bym się przewrócił ze śmiechu. Zakrzyczał! Haha! No, Nordowie są nieźle świrnięci.

Wszyscy już w kolejce, zostałem ja. Ej, zaraz, zaraz, nie ma mnie na liście? No kurrr, wiedziałem, że za ukradnięcie paru...tysięcy sztuk złota nie idzie się pod topór. Co ta kapitan mówi? Jak już tu jestem, to i tak mnie zetną? Tsa, moje szczęście. Idzie pierwszy. Klęka, kopa w plecy, świst topora i główki nie ma. Fajnie, przynajmniej sprawny kat. No to teraz ja. Au, nie tak mocno, sam się położę! Ech, żałuję, że przyjechałem do Skyrim, mogłem zostać, jak inne mroczne elfy, u siebie. Mamusia mówiła, że nic dobrego z tych wojaży nie będzie. Czyli to będzie mój ostatni widok? Jakiś zamaskowany facet na tle wieży? Daliby chociaż ładną panienkę...

(minutę później)

Co to, do jasnej cholery, ma być?!? W jednej chwili kat unosi topór, a w drugiej leży spalony koło mnie! Smok! Smok, kurna! Skąd on się wziął? Dobrze, że udało mi się dostać do tej strażnicy, bo inaczej byłoby cienko. Facet, który jest ze mną, mówi, że trzeba spieprzać z miasta, bo będzie źle. Dzięki, stary, sam bym nie zauważył tego ogromnego ptakogadocosia, który zionie ogniem. No dobra, trzeba biec, bo smoczek w końcu znudzi się ganianiem ludzi na zewnątrz. Szalony bieg, walka z paroma strażnikami, skok przez dach płonącej stodoły i... Udało się. Uciekliśmy. Chłopie, to była dopiero jazda. Ten mój towarzysz mówi, że lepiej się rozdzielić. Fakt, jak złapią, to jednego, nie dwóch. Powiedział jeszcze o jakimś znajomym w mieścince niedaleko. A co mi tam, przejdę się, i tak nie mam gdzie już iść...



I na tym zakończę fabularny wstęp. Chciałbym, naprawdę chciałbym napisać więcej, ale wiem, że jeśli bym to zrobił, to zabrałbym przyjemność z gry, odkrywania fabuły i spotkania swojego pierwszego... Ach, kurrrde. No dobrze, to inaczej: gierka jest zoptymalizowana genialnie, na moim, wcale nie z górnej półki, laptopie śmiga jak marzenie na średnich detalach, a krajobrazy i tak zapierają dech w piersiach. Wspaniałe jest to, że patrząc na te wszystkie góry, miasta, miasteczka i wieże starych ruin wiesz, że wszędzie można dojść.

I nie będziesz się nudzić po drodze. Dosłownie co parę kroków można znaleźć COŚ. A to obóz gigantów, a to bandytów, albo zagajnik, jakąś jaskinię, kopalnię, wioskę, samotny młyn, farmę... Lub legowisko smoków. Nie ma czasu na nudę. Świat gry, choć wydaje mi się mniejszy od Obliviona, jest pełen tylu miejsc, że mając za sobą około 60 godzin rozgrywki nie odwiedziłem nawet trzeciej ich części.

Muzyka... Miód na uszy. To po prostu trzeba samemu usłyszeć, nie da rady.

Praktycznie w każdym mieście można dostać przynajmniej 10 zadań. I, co ważne, są one zróżnicowane - rzadko kiedy powtarza się jakiś cel - chyba tylko w zadaniach pobocznych gildii. A i tak wykonuje się wszystkie z największą przyjemnością.

Koniec trucia, wracam do Skyrima. Przeszedłem dopiero połowę wątków dwóch gildii, zostałem Arcymagiem i skończyłem główny wątek - toż to tak, jakbym zaczął przed chwilą grę. Cały ogromny teren Skyrim stoi przede mną otworem. Może pomogę rebeliantom? Albo stłumię rebelię razem z Imperium? Tego nie wiem. Ale wiem jedno: czekają mnie długie miesiące spędzone jako mroczny elf i nie będą to miesiące stracone.

Other crap filled the gap when I waited to begin
the Adventure of my life in the land of Skyrim!


Masterpiece.

Ocena: 10/10 of course



PS: Filmik z którego zapożyczyłem cytat napisany kursywą: http://www.youtube.com/watch?v=c9eGtyqz4gY Możecie się śmiać z końcówki filmiku, ale ta gra po prostu tak działa ;)

środa, 23 listopada 2011

Fullmetal Alchemist Brotherhood

Bez pieprzenia zbędnego na początku: 10/10. Arcydzieło. Must see. Geniusz.

Już wiadomo, czego się spodziewać? Dobrze. Nie będzie to obiektywny opis, a raczej rozpływanie się w zachwytach nad tą serią. Czemu? Jak to czemu? Jeszcze nie obejrzane?

Pierwsza seria anime Fullmetal Alchemist była naprawdę fajna. Ale, jak to zwykle anime mają w zwyczaju, miała zakończenie skopane całkowicie. Kiedy dowiedziałem się, że manga to nie jest dokładnie to samo, zacząłem ją chłonąć i zostało mi do tej pory. Jako że Brotherhood jest wierną adaptacją mangi, chciałem obejrzeć serię po tym, jak w Polsce wyjdzie ostatni tom, by nie psuć sobie frajdy z odkrywania fabuły. Jednak różne dziwne zbiegi okoliczności pchnęły mnie w stronę anime troszkę wcześniej - obiecałem sobie, że przestanę na odcinku odpowiadającym temu, co znam już z pierwowzoru. I tak miałem dziś zrobić, ale...

No nie da się. Za cholerę się nie da! Kiedy już usiadłem, nie mogłem się oderwać, naprawdę. Oglądałem jeden odcinek, dopiero co się zaczął, a tu już ending. Dobrze, że znalazłem w sobie dość siły, by się oderwać po 15 odcinkach, pójść do toalety, coś zjeść, ale podczas tej przerwy aż mnie skręcało, bo CHCIAŁEM JUŻ WRÓCIĆ! Nie po zjedzeniu kanapki, ale JUŻ, ZARAZ! Co się stanie? Jak to się skończy? Czy xxx przeżyje? Dlaczego się stało yyy?

Fabuła jest poprowadzona genialnie. Wiele różnych historii, różnych ludzi, które układają się bardzo ładnie w jedną, ogromną całość z odpowiednim tzw. "pieprznięciem". Główny wątek, poszukiwanie przez braci Elric sposobu na odzyskanie ciał, okazuje się nie być wcale głównym, a pozornie nie związane z niczym wydarzenia i bohaterowie okazują się być kluczowe dla biegu fabuły. Tu nic, naprawdę nic się nie dzieje bez przyczyny.

Strona techniczna... Majstersztyk. Inaczej tego nazwać nie mogę. Obraz bardzo płynny, w wysokiej rozdzielczości (Blu-Ray, 1280x720, a co!), kreska bardzo czysta, a te walki... Walki to poezja. Nie udało mi się wychwycić dwóch takich samych klatek. Każdy ruch jest inny, ma sens, łączy się płynnie z innymi. Nie gorzej jest z muzyką, choć wydaje mi się, że openingi/endingi były lepsze w pierwszej serii (chodzi o całokształt, bo pierwszy opening i ending Brotherhooda jest boski). Również w trakcie odcinka muzyka jest idealna, świetnie oddaje nastrój tego, co widzimy na ekranie. Dość chyba powiedzieć, że w paru przypadkach właśnie dzięki niej udało mi się uronić łezkę czy dwie.

Jeśli jeszcze nie widziałeś/aś przygód braci Elric i spółki, nadrób to jak najszybciej. Ale polecam na to weekend albo urlop, bo inaczej mogą z tego wyniknąć przykre konsekwencje. Kiedy jednak już wpadnie w ręce, nie wahać się ani chwili - brać i oglądać, oglądać, oglądać... Kurde, aż mam ochotę znów sobie obejrzeć.

Ocena: 10/10, znaczek jakości, anime roku itd, itp.



środa, 16 listopada 2011

MA-DO

To było coś wspaniałego. Ja nie słucham jazzu, a tym bardziej jazzu alternatywnego. Czarna magia, kakofonia, czy co tam chcecie - tak to właśnie dla mnie brzmi. Ale japoński wykonawca w moim mieście, światowej sławy, dodatkowo koszt to tylko 15 zł... Nie mogłem sobie odmówić. I nie żałuję ani połówki złotego. Ten koncert to było coś naprawdę niesamowitego. Niby na scenie były tylko cztery instrumenty: kontrabas, fortepian, perkusja i trąbka, ale słyszałem również gitarę klasyczną, elektryczną, akustyczną i basową, skrzypce, tamburyn, a nawet japoński gong. Nie pytajcie mnie, dlaczego, bo nie wiem. MA-DO po prostu robiło z tymi, tak na prawdę, kawałkami drewna, co chciało, wydobywali prawdziwą magię z instrumentów. I choć gdy kwartet wchodził na scenę, sprawiał wrażenie niezadowolonych z tego, że zgodzili się występować w tak małym klubie, to chwilę później dosłownie utonęli w muzyce. I co najważniejsze, zabrali ze sobą publiczność. A solówka na perkusji... Utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że w muzyce nad Bogiem jest Chuck Norris, a nad nim jedynie Azjaci. Perkusisto, jeśli jakimś cudem to czytasz - nie ważne, że jesteś mężczyzną, a ja jestem hetero; wyjdź za mnie. Jeśli kiedykolwiek MA-DO zawita do waszego miasta, nie zastanawiajcie się ani chwili - idźcie i, tak jak ja, utońcie w tych genialnych kompozycjach.

MySpace liderki kwartetu: http://www.myspace.com/satokofujii


Call od Duty: Modern Warfare 3

Właśnie skończyłem grać. Tak, jest godzina 5 nad ranem, ale dla takiej gry warto. Choć nie wiem, czy "gra" to dobre określenie - MW3, tak jak i dwie poprzednie części dzielące tą nazwę, to tak naprawdę film akcji z najwyższej półki. Ponownie spotykamy się z Pricem, Soapem i innymi starymi znajomymi, ponownie rzucani jesteśmy po różnych zakątkach globu, od Ameryki, przez Somalię, Paryż, aż do... Nie, nie będę psuł zabawy. Przed rozpoczęciem gry lepiej nie czytać niczego, co jej dotyczy, ponieważ każdy poziom to po prostu kulminacja zwrotów akcji. Całość jest wyreżyserowana po prostu GE-NIAL-NIE i jeżeli nie nastawiacie się na realizm, tylko na fajne przeżycia niczym w kinie, to macie to jak w banku. Dobrze jest też przypomnieć sobie dwie poprzednie części dzieła Infinity Ward, ponieważ trójka bardzo często do nich nawiązuje. Praktycznie wszystkie wątki zostają domknięte, a i nowi bohaterowie dają radę, choć... A, kurrrna, no nie da się bez spoilerów pisać, a tych używać nie chcę. W każdym razie - zakończenie trylogii trzyma bardzo wysoki poziom poprzedniczek i na równi z nimi zapisze się w historii gier komputerowych. Naprawdę, jeśli ktoś jeszcze z serią nie miał do czynienia, powinien jak najszybciej to nadrobić, a teraz jest ku temu wyśmienita okazja. Brać i grać.


Ocena (jakże by inaczej) : 10/10
Nie wolno przegapić!

środa, 9 listopada 2011

Baccano!: suplement

No tak, tak, wiem, powinienem poczekać, aż skończę całą serię z OVA. No ale cóż, ja i ma niecierpliwość. W każdym razie powiem tylko tyle: te trzy odcinki są perfekcyjnym oddaniem całej serii. Przy pierwszym jest wielkie WTF?!?, przy drugim już dobrze się bawiłem, a trzeci to dzieło sztuki i domknięcie wątków. Choć "domknięcie" jest złym słowem, albowiem historie nie mogą mieć końca. Oglądajcie Baccano!


środa, 2 listopada 2011

Mai-chan's Daily Life

Uwaga. Jeżeli ktoś uważa się za choć troszkę normalnego/normalną, nie ruszać tego tytułu. Pod żadnym pozorem. Nawet długaśnym kijkiem. Najlepiej od razu pomiń ten wpis. Naprawdę.














Naprawdę naprawdę.














Już? Zostali sami psychopaci? Ok. Mai-chan's Daily Life to szczyt szczytów. Manga, a w zasadzie hentai... Cholera, nie. To już nawet nie jest hentai. Nie znam innych pozycji z tego gatunku, ale Encyclopedia Dramatica nazywa to "guro-hentai". Nawet nie wiem, jak to opisać... Przytoczę po prostu to, co pisze o tym tytule na ED (tłumaczenie wolne):
Mai-chan jest dziwnym Fizycznym Odchyleniem. Oznacza to, że niezależnie od tego, ile razy i w jaki sposób będzie gwałcona, dźgana nożem, rozcinana, łamana, patroszona, palona, miażdżona, obdzierana ze skóry itd., może się zregenerować, niczym rozgwiazda. A więc, naturalnie, została pokojówką i jest udostępniana każdemu, kto chce mieć seks zabawkę do tortur i kto zapłaci odpowiednią kwotę. 
[SPOILER - przyp. mój] W pewnym momencie Mai-chan odkrywa, że ma "brata", który tak jak ona jest nieśmiertelny, z tym, że nie czuje on bólu podczas tortur, a podniecenie. Pani (właścicielka?) tej dwójki zmusza ich do stosunku. Później okazuje się, że Mai-chan jest w ciąży. Pojawiają się moralne rozterki pokojówki - urodzić, nie urodzić? Przecież jeśli dziecko przyjdzie na świat, to będzie tak samo jak matka (i ojciec!) torturowane, gwałcone i zabijane przez całe życie... Ale rozwiązanie nadchodzi! Mai zostaje "wynajęta" przez prezydenta kraju "A", gdy jej ciąża jest już wyraźnie rozwinięta. A więc wesoły prezydent ROZCINA JĄ, by WYRWAĆ JEJ DZIECKO z brzucha, nie zważając zbytnio na protesty Mai. Następnie chwyta niemowlaka (płód?) za nogi, rozchyla je aż dziecko się rozerwie, następnie GWAŁCI JE, a zaraz potem WRZUCA JE DO MIKSERA i WYLEWA ZMIKSOWANE NIEMOWLĘ NA RĘCE MATKI. [SPOILER END] 9 na 10 /b/tardów reaguje na to stwierdzeniem AWWW-RIGHT!
Cóż. Dziękujemy, Internecie, że dostarczasz nam niezapomnianych wrażeń. Mangę można znaleźć tutaj.



wtorek, 1 listopada 2011

Baccano!

Baccano! to anime, które zraziło mnie do siebie pierwszym odcinkiem. Pogmatwane, poplątane, nie wiadomo, o co w tym chodzi. Zmusiłem się do następnego odcinka. Potem do następnego. Po pewnym czasie do jeszcze jednego. W końcu zajrzałem na Wikipedię, przeczytałem o fabule, poznałem spoilery i... Wróciłem do oglądania, bo wciągnęło mnie. Dziwne, nie?
Bo takie jest właśnie to anime. Dziwne. I to w dobrym tego słowa znaczeniu! Genialny opening, historia na pograniczu westernu (pociąg!) i opowieści gangsterskiej plus genialny duet Isaac i Miria - wybuchowa mieszanka, która nie może się nie spodobać.
Fabuła wygląda mniej więcej tak: w roku 1930 uruchomiony został pociąg, który łączy bezpośrednio dwa miasta (bodajże Chicago i Nowy Jork). Jest bardzo ekskluzywny, a nazwa jego to - uwaga, uwaga - "Flying Pussyfoot (ach, ci Japończycy!). Spotykają się w nim grupy "białych" i "czarnych" garniturów, którzy to zamierzają, odpowiednio, pozabijać dla przyjemności i wziąć wszystkich na zakładników by uwolnić swojego lidera, plus dodatkowo grupa pod przywództwem Jacuzzi Splota i Nice Holystone (ach, ci Japończycy!), która chce obrabować pociąg. Dorzućcie do tego jeszcze nieśmiertelnych, demona pociągu (Rail Tracera) i przeskoki w czasie i miejscu od 1711 do 2001 roku, no i Isaaca i Mirię, a wyjdzie wam właśnie Baccano!.
Właśnie, właśnie. Kim są Isaac i Miria?
To duet... Trochę bandytów, trochę lekkoduchów. Wikipedia mówi, że są parą, jednak nigdzie w serii nie jest to powiedziane. Dla mnie wyglądali jak para dobrych przyjaciół, którzy dla zabawy okradają ludzi - np. sklepy ze słodyczami, komórki czy też głowy rodzin mafijnych. Stosują przy tym dość oryginalne przebrania.
Anime, jak wspominałem, oglądałem na początek trochę z przymusu, ale po zrozumieniu zagmatwanej dość fabuły (jednak nie do końca) wciągnąłem się. Powaga przeplata się tam ze śmiechem, demony z mikołajami, a wszystko w gangstersko-bandyckim sosie. Polecam! Bo warto.